wtorek, 31 marca 2015

#LoveFL & Caribbean part 1

Part 1 - Miami!


Zaplanowaliśmy sobie urlop na połowę lutego i okazało się, że wybraliśmy najlepszy możliwy termin. Ominął nas najzimniejszy tydzień w Nowym Jorku. Plan wycieczki? Miami -> 5- dniowy rejs na wschodnie Karaiby (Grand Turk, Turks and Caicos - Half Moon Cay, Bahamy - Nassau, Bahamy) -> Miami. Od niedzieli 15.02 do niedzieli 22.02, czyli 8 dni. Po zasięgnięciu opinii, zdecydowaliśmy się popłynąć z liniami Carnival. Do Miami zamówiliśmy bilety lotnicze chyba w okolicach grudnia. Lot bezpośrednio do MIA. Trochę się baliśmy, że nam odwołają lot ze względu na warunki pogodowe, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Mieliśmy jedynie opóźnienia. Godzinę czekaliśmy w samolocie na start i godzinę po wylądowaniu, żeby się z niego wydostać.
Bardzo śmieszne uczucie, kiedy rano jeszcze tego samego dnia nas wypizgało, a wieczorem mogliśmy się poprzebierać w letnie ciuchy.
Hotel, w którym mieliśmy rezerwację znajdował się rzut kamieniem przy South Beach (część Miami Beach). Po zakwaterowaniu wybraliśmy się przejść wzdłuż tętniącej życiem Ocean Drive. Istne szaleństwo i jedna wielka impreza. Wszędzie gdzie się nie spojrzało drogie samochody, najczęściej cabriolety, z których wydobywała się głośna muzyka. Lans na maxa.
Poszliśmy na kolację do jednej z restauracji, a później dołączyła do nas dwójka au pair, których D. poznał na orientation z APC. Zaopatrzyliśmy się w % i poszliśmy na plażę, gdzie siedzieliśmy chyba do 3 w nocy.

Następnego dnia wstaliśmy dość wcześnie, żeby znów przejść się po South Beach.
 

Później musieliśmy się dostać do portu. Wskoczyliśmy więc w autobus i jazda.
American Airlines Arena - hala Miami Heat

 Podsumowując tę część naszej podróży - Miami robi wrażenie. Jest inne niż Nowy Jork, a jednak porównywalne. Wydaje się być takie "nowe". No bo w NYC pomiędzy dwoma nowoczesnymi wieżowcami znajdziemy katedrę albo starą kamienicę. Dlaczego jest więc porównywalne? Nie wiem jak innym, ale mnie Downtown Miami przywodzi na myśl Financial District na Manhattanie. Na takie skojarzenie jest zresztą wyjaśnienie. Ciocia wikipedia podaje, że budowa coraz to nowszych drapaczy chmur w centrum miasta to zjawisko "manhattanizacji" Miami.
W Nowym Jorku każdy się spieszy, a w Miami z kolei życie wydaje się płynąć ciut wolniej.
Warto wspomnieć, że oprócz tego, że jest to miasto, które przyciąga młodych ludzi i oczywiście celebrytów, na ulicy spotyka się mnóstwo osób starszych i emerytów. Plan wielu Amerykanów jest prosty. Dorobić się fortuny, żeby móc przeprowadzić się do Miami i tam umrzeć. Taki cel obrał sobie na przykład host D. Matka mojej hostki pracująca niegdyś na Manhattanie opowiadała mi, że przez zmiany wprowadzone w jej firmie może pracować z domu, z dowolnego miejsca. Pomyślała więc, dlaczego by nie przeprowadzić się do słonecznego Miami?!
Kolejną ciekawostką jest wszechobecny język hiszpański (myślałam, że w NYC hiszp. jest wszędzie, ale przy tym się umywa). Otóż połowa populacji Miami to Latynoamerykanie i Kubańczycy.
Ponadto metro w Miami działa na powierzchni ziemi, a napiwki w restauracjach są doliczane od razu do rachunku (i zwykle jest to 18%).

Nowy Jork musi zrobić w moim sercu miejsce na Miami :)

C.D.N.

xoxo


piątek, 6 marca 2015

Just hold on, we're going home

O tym, że pojawiły się dylematy związane z przedłużeniem programu pisałam ostatnio. Wprawdzie tego posta miałam w planie wypchać po brzegi zdjęciami ze słonecznych wakacji w środku zimy, z których wróciliśmy 2 tygodnie temu, ale naszło mnie na przemyślenia. Dzisiaj dostałam maila od APC przypominającego o tym, że skoro jestem tutaj już ponad pół roku, to powinnam zacząć podejmować kroki w kierunku składania aplikacji o przedłużenie. Pytanie... czy chcę?


Ja i D. zmieniamy w tej sprawie zdanie praktycznie codziennie. Jednego dnia na sto procent chcemy zostać dłużej, a następnego dochodzimy do wniosku, że lepiej byłoby nacieszyć się tym rokiem i wrócić. Nawet to nie jest tak, że któreś z nas bardziej naciska na jedną z opcji. Jako para z 5,5-letnim stażem próbujemy razem jakoś rozkminić wszystkie za i przeciw.

Pierwszą sprawą jest długość ewentualnego przedłużenia pobytu. Kolejny pełny rok nie wchodzi w grę. Możemy sobie pozwolić tylko na 6 lub 9 miesięcy. Z tych dwóch możliwości skłaniamy się bardziej ku tej drugiej, z tym, że ja musiałabym wrócić ciut wcześniej (co jest przecież do dogadania).

Drugą sprawą jest przechodzenie przez szukanie host rodziny jeszcze raz. Dlaczego nie przedłużymy z tymi, u których jesteśmy obecnie? Nie chcemy.  I to nie tak, że mieszkamy z okropnymi ludźmi. Po prostu, jeżeli mielibyśmy to kontynuować, to w innym miejscu. Mimo, że Nowy Jork uwielbiam. Hości D. już zaczęli poszukiwania nowej au pair. Ja, dzięki mojej wspaniałomyślnej AD, muszę oznajmić mojej hostce, że owszem myślę o przedłużeniu, ale nie z nimi. To właśnie Area Director mnie wkopała po co miesięcznym telefonie sprawdzającym czy u mnie wszystko ok. Później taką rozmowę odbyła z moją hostką i wypaplała jej, że się nad tym zastanawiam. Nie sądziłam, że H. spodoba się ten pomysł, bo jeszcze niedawno mówiła o szukaniu kogoś na moje miejsce. Cóż... a jednak propozycja padła. W końcu to dla niej poniekąd wygoda - w tym roku nie musiałaby przeglądać tych wszystkich profili au pair, przepytywać ich, później wdrażać w obowiązki i nie musiałaby się martwić jak kolejną zmianę zniosą dziewczynki. Najgorsze jest to, że zagaiła temat właśnie przy nich...

Co mnie skłania, żeby składać wniosek o przedłużenie DS-2019? A no fakt, że życie tutaj w USA nie potrwa wiecznie, dlatego jak najwięcej chciałabym z tej przygody czerpać i wynieść ile się da. Póki co, nie wiążemy z D. swojej przyszłości z tym krajem, bo choć podoba nam się tutaj - za daleko od rodziny, bliskich. Zostanie na dodatkowe 9 miesięcy to dodatkowe możliwości zwiedzania i odkrywania uroków Stanów.
Poza tym, muszę przyznać, że trochę boję się powrotu do Polski, bo w jakimś stopniu będzie się trzeba ogarnąć życiowo. Złożyć papiery na studia magisterskie, a że dziennych już raczej nie biorę pod uwagę, to i pracę będzie trzeba znaleźć. Chyba też nie wypada mi już wracać na garnuszek rodziców. I to mnie przeraża. Tym wyjazdem należałoby zamknąć jakiś etap w moim życiu. A ja jestem jak Piotruś Pan, który nie chce być dorosły.

Dlaczego chciałabym wrócić? Bo tęskno mi za moim zwykłym życiem w małej miejscowości niedaleko Opola. Tęsknię jak cholera za bliskimi, bo wg mojej subiektywnej opinii czekają tam na nas najwspanialsi ludzie na świecie. Nigdy nie uważałam wylotu do Stanów jako ucieczki i nigdy nie miałam w zwyczaju biadolić jak to w Polsce źle, niedobrze, że nasi rodacy tacy niemili i brzydcy. Przyjechałam tu z myślą, że jest to przygoda i spełnienie marzeń z dzieciństwa. Jak dziś pamiętam, kiedy, będąc w wieku moich dziewczynek, którymi się opiekuję, mówiłam wszystkim, że kiedyś będę mieszkać w Ameryce. To nic, że nie do końca miałam pojęcie gdzie to dokładnie jest, a moje wyobrażenie o tym jakie USA jest cudowne wzięło się oczywiście z filmów.

Innym z powodów jest chęć ruszenia na przód właśnie. Nie oszukujmy się, au pair to nie jest prawdziwa praca, nic nie wniesie do mojego świecącego pustkami CV. A latka lecą.

Wydaje mi się, że jeszcze przed chwilą załatwialiśmy sprawy związane z przylotem do USA, jeszcze chwilę temu się ze wszystkimi żegnaliśmy, a już za chwilę znowu ich wszystkich zobaczymy.

A więc wniosek nasuwa się taki... pół roku to za krótko, a półtora to za długo.

Any advice?

xoxo